Newsletter Być Rodzicem

Wtorek, 15 lipca 2025

Natalia Waloch
dziennikarka Wysokich Obcasów


Pamiętam, z jakim lękiem wysyłaliśmy z ówczesnym mężem nasze dzieci do żłobka, a potem do przedszkola. Obie placówki okazały się świetne, a nasz strach szybko się rozpuścił. Stało się tak dzięki temu, że naszymi synem i córką zajmowały się ekspertki od małych dzieci. Trudno byłoby mi wyliczyć wszystkie zasługi tych osób - dodam dla sprawiedliwości, że był wśród nich jeden wspaniały wychowawca – dla rozwinięcia umiejętności, kreatywności i ważnych cech charakteru Stacha i Lusi. Dzieci do dziś wspominają niektóre wydarzenia, choć dla nich to zamierzchła przeszłość. Do dziś też procentuje im wiedza. Mój syn na przykład nauczył się mnożenia jako pięciolatek, bo to go interesowało, a miał panią, która wiedziała, jak tłumaczyć matematykę. Pamięta też, jakie dzikie rośliny można bezpiecznie zjeść, gdyby się człowiek zagubił w lesie – to z surwiwalowego popołudnia, kiedy to przedszkolaki gotowały zupę z pokrzyw.
Mając w pamięci to wszystko, zastanawiam się, co się dzieje ze stanem umysłu Ministerstwa Edukacji, które chce wdrożyć tzw. deregulację i dopuścić do pracy w przedszkolach osoby bez odpowiedniego wykształcenia. Rozumiem, że brakuje nauczycieli, ale na miejscu resortu zastanowiłabym się, dlaczego ludzie nie chcą w przedszkolach pracować. Odpowiem przykładem mojej koleżanki, która jako nauczycielka przedszkolna przepracowała ponad 30 lat, poświęcając jej całe swoje życie zawodowe.
Skończyła dwie podyplomówki oraz dziesiątki kursów i szkoleń. Jak mówi, jej ścieżka awansu oraz dyplomowania pochłonęła tyle czasu, co niejeden doktorat. Ja dodam, że do dziś w jej piwnicy w bloku piętrzą się przybory plastyczne, jakieś krepiny, tektury i kolorowe taśmy, które kupowała z własnej kieszeni, gdy placówki były niedofinansowane tak, że trudno było robić z dziećmi cokolwiek sensownego. Dla pełnego obrazu napiszę jeszcze, że moja przyjaciółka ma od paru lat bardzo poważne problemy z kręgosłupem, które w pewnym momencie kompletnie ją unieruchomiły i wymagały wielomiesięcznej rehabilitacji, bo w przedszkolu się kuca, klęka, podnosi dzieci, sprzęty i pudła z zabawkami. Zgadnijcie, czy miała górkę pieniędzy, żeby zapewnić sobie opiekę medyczną na odpowiednim poziomie.
Nauczycielki przedszkolne zawsze bardzo uczulają, by tak właśnie o nich mówić, nie nazywać ich przedszkolankami. Bierze się to stąd, że ich zawód i tak jest od zawsze deprecjonowany i w powszechnej świadomości wielu osób nie jest zapisane, że najmłodszymi dziećmi zajmują się osoby tak samo dobrze wykształcone jak te, które uczą w szkołach. Moja przyjaciółka nieraz skarżyła się, że rodzice uważają, że “panie” potrafią jedynie podciągnąć rajstopki, wytrzeć nos i pomóc jeść zupę. No dobra, jeszcze w pracy bawią się klockami.
Tymczasem to właśnie nauczyciele przedszkolni prowadzą dzieci przez pierwsze, kluczowe dla dalszego rozwoju, lata życia. To oni (w większości one) monitorują, czy dziecko robi odpowiednie postępy, stymulują rozwój tam, gdzie on kuleje, one odkrywają talenty. Wreszcie to od ich wiedzy i czujności zależy wychwycenie odchyleń. Bardzo często to nie rodzice, niemający przecież fachowej wiedzy, a nauczycielki przedszkolne, wyłapują autyzm, ADHD czy inne nietypowości, co pozwala odpowiednio prowadzić dziecko dalej.
To wszystko w naszym kraju było zawsze cenione nisko. W kadrze przedszkoli próżno szukać mężczyzn z jednego prostego powodu: mężczyźni nie idą do pracy, która trudna, źle opłacana i w dodatku pogardzana.
Może więc Ministerstwo Edukacji zaczęłoby leczyć przyczynę, a nie skutki. Na rynku mamy mnóstwo pedagogów, którzy chętnie podjęliby pracę w przedszkolach, gdyby mogli tam liczyć na odpowiednie warunki pracy i godziwy zarobek. Godziwy, czyli jaki? Poznacie to państwo z ministerstwa, gdy do przedszkoli CV zaczną składać mężczyźni tak, jak niegdyś stało się to w dyskontach: gdy zaczęły płacić kasjerom jak należy, nagle przy kasach usiedli też panowie.
Należy też zdać sobie sprawę, że zatrudnianie niewykwalifikowanych osób do pracy z dziećmi jest po prostu nieodpowiedzialne. Taka praca jest ekstremalnie trudna, gdyż dzieci krzyczą, płaczą, biegają, nie słuchają i się brudzą i naprawdę trzeba mieć wiedzę oraz dojrzałość, żeby to wytrzymać i reagować adekwatnie. Podejrzewam zresztą, że zważywszy na karygodne zarobki oraz trudne warunki pracy, o posady będą starać się najbardziej zdesperowane osoby, co może też oznaczać najniższe z możliwych kompetencji.
Nie chce mi się wierzyć, że takie pomysły ma rząd kraju, w którym przez wszystkie przypadki odmienia się słowo “dzieci” i gdzie na okrągło politycy mówią o dobru najmłodszych. Po raz kolejny okazuje się, że edukacja nie jest priorytetem rządu. Nadal nie została zaszeregowana przez władzę po stronie inwestycji, lecz po stronie wydatków, które uwierają, więc należy je ciąć. Nadal nauczyciele nie mogą liczyć na szacunek, który bez mrugnięcia dostają w tym kraju rolnicy i górnicy. Wreszcie dzieci nie mogą liczyć na to, że ich rozwój, dobrostan, a także bezpieczeństwo będą najwyższą wartością.

ŚWIATOWY DZIEŃ BEZ TELEFONU

Ewa Dziemidowicz: Pracuję z rodzicami, którzy w relacji z dzieckiem mają tylko konflikt
11-letnie dziecko na platformach społecznościowych - to się po prostu nie powinno wydarzyć. Dzieci poniżej 15. roku życia nie mają zasobów, by bronić się przed zagrożeniami, które się z tymi serwisami wiążą - mówi Ewa Dziemidowicz, terapeutka z Fundacji Dajemy Dzieciom Siłę.
CZYTAJ WIĘCEJ

LITERATURA

ŻYCIE PO ROZWODZIE

KULTURA

OGŁOSZENIE

Podobał Ci się ten newsletter?
Oceń go i udostępnij znajomym