„Kości zostały rzucone” – napisał na X znany analityk rynku ropy i inwestor Gary N. Ross –„Zaczynają się kumulować nadwyżki produkcyjne na rynku ropy. Bez jakiegoś istotnego ubytku produkcji w Rosji czy Iranie, ceny muszą się obniżyć”.
Duże banki inwestycyjne, w tym m.in. Goldman Sachs i JP Morgan, oczekują spadku cen ropy wyraźnie poniżej 60 USD za baryłkę (obecnie ropa brent jest notowany po 65, a WTI po 62 USD).
Pytanie dlaczego ceny nie spadają już teraz, skoro temat nadwyżek jest obecny na rynku od wielu miesięcy? Odpowiedzią może być kumulacja zapasów ostrożnościowych. Analitycy The Oxford Institute for Energy Studies napisali: „W świecie, który jest coraz bardziej podzielony geopolitycznie, gdzie ryzyko zakłóceń w dostawach i przepływie handlowym wzrosło z powodu sankcji, dodatkowych ceł i bardziej skomplikowanej logistyki, zwiększa się też przezornościowy popyt na zapasy”. Innymi słowy, fundamentalny popyt rośnie szybciej niż zużycie.
Załóżmy jednak, że prognozy banków się spełnią i ropa stanieje. Dla Polski byłaby to bardzo dobra wiadomość, bo jako importer ropy korzystamy na spadku cen: wydajemy mniej na jej zakup, co uwalnia możliwości zakupu innych towarów konsumpcyjnych i inwestycyjnych.
Niższe ceny ropy bardzo pomogłyby wyrwać ostatnie polskie chwasty inflacyjne. Wprawdzie inflacja jest już niska i wynosi 2,9 proc., ale jeszcze nie ustabilizowała się na poziomie 2,5 proc. – pożądanym przez bank centralny i dającym pewność wszystkim graczom na rynku, że serio traktujemy stabilność cen w Polsce. Wciąż wysoki jest jeszcze wzrost cen usług.
Wprawdzie ropa nie ma szybkiego przełożenia na ceny usług, poza transportem, ale obniżenie inflacji pomoże w naturalny sposób stopniowo obniżyć presję na ceny we wszystkich branżach gospodarki przez zmniejszenie oczekiwań inflacyjnych.
Obserwujemy ostatnie podrygi dużej, pandemiczno-wojennej fali inflacyjnej w Polsce. Gdyby rynek ropy doświadczył dodatniego wstrząsu podażowego, byłby to piękny gwóźdź do trumny tej fali. |