"Popraw kolory, coś nie tak z kolorami" - rapował swego czasu Kaliber 44. Gdybyśmy potrzebowali kiedyś nowego hymnu narodowego, ten cytat będzie jak znalazł.
Przez ostatnie tygodnie wstaję i mam ochotę wyregulować odbiornik. Trudno uwierzyć, jak dobrze moje okno udaje czarno-biały ekran. Na początku stycznia monochromatyczny pejzaż polskich miast przełamuje tylko zielona poświata sklepów z płazem w logo. Nawet sztuczna inteligencja proszona o wygenerowanie Europy Wschodniej wypluwa obrazki ludzi na tle szarych blokowisk.
Trudno temu stereotypowi nie ulec. Czy tego chcemy, czy nie, ponure bloczyska z wielkiej płyty to część naszego wschodnioeuropejskiego dziedzictwa — i nie zmienią tego żadne
Solpole, Cricolandy, ani inne kolorowe wykwity polskiej transformacji.
Ale sprowadzanie tego dziedzictwa do blokowisk byłoby szalenie krzywdzące. Bo socmodernizm — jak zwykło się nazywać powojenną architekturę z naszej strony Żelaznej Kurtyny — to nurt ciekawy, zróżnicowany, a niekiedy również zachwycający.
Udowadnia to wystawa w Międzynarodowym Centrum Kultury w Krakowie.
Jej zespół kuratorski, Łukasz Galusek, Michał Wiśniewski i Natalia Żak, wyliczają: "kosmiczne spodki, wieże jak rakiety, UFO-mosty, hotele-piramidy, wieżowce-kukurydze i wieżowce-gwiazdy, Bramy Słońca, budynki-brutale i budynki-rzeźby, kościoły-namioty i meczety-lunety".
W MCK pokazują ich prawie 400, w różnej formie. Od Pałacu Kultury i jego kuzynostwa z bratnich krajów, przez kosmiczne wieże telewizyjne i obserwatoria po projekty niezrealizowane — jak hotel partii komunistycznej na Księżycu autorstwa Jozefa Jankoviča.
Są tu makiety idealnych miast, archiwalne zdjęcia i dokumenty. Ale też eksponaty pokazujące kontekst, w jakim powojenna architektura powstawała: reprodukcja obrazu Wojciecha Fangora z odwróconym do góry nogami PKiN; kosmiczny odkurzacz Saturnus; kostium kosmonauty z
"Na srebrnym globie" Andrzeja Żuławskiego.